poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Jesteś drugi.

Budzę się, jest około 10, na szczęście nie siedzieliśmy zeszłej nocy zbyt długo na miejscowej dyskotece. Wychodzę z namiotu. Nie muszę się przebierać, mam na sobie tylko uniwersalne plażowe spodenki i to wystarczy. Buty też są zbędne. Przechodzę po trawie jakieś 30 metrów jestem w restauracji. Przygotowują w niej świeże ryby od pobliskich rybaków. Jest tu kilka osób siedzących na plastikowych krzesełkach przy drewnianych stolikach. W ich rozmowach słychać języki różnych krajów. Wychodzę na plaże, pogoda sprzyja, z pewnością surferzy są zadowoleni i zaraz zaczną gonić fale. Widzę palmy, kilka ławek i stolików, oraz hamak wiszący na dwóch palmach, w tle tylko morze i fale. Gdy spoglądam w lewo mam imponujący widok na górę, tropikalnie zalesioną. Z pewnością dla wielu jest to wyobrażenie raju. Wyruszam na przebieżkę. Bięgnę 15 minut do miejsca w którym rzeka płynąca z góry wpływa do morza. Wracam, a dla odświeżenia się wskakuję do morza by się trochę popluskać i obmyć z potu. Po wyjściu z wody czas najwyższy na śniadanie. Zamawiam tosty z serem i szynką, oraz rzecz jasna kawę. Po posiłku papieros. Razem z kolegami planujemy co dziś robić. Właściciel tego miejsca zaproponował nam spływ po rzece z góry, czemu nie? Odbierają nas moto-taxi-driverzy. Siedzę za kierowcą, który wiezie mnie po wyboistych ścieżkach usianych w kamienie do miejsca w którym odbierzemy nasz transport, czyli napompowane koła. Jedziemy na motorach do miejsca w którym musimy już iść sami. Droga górska jest wymagająca, a japonki to nie są dobre buty na taką wyprawę. Po 45 minutowej wspinaczce trzymając nasze koła dochodzimy do miejsca gdzie zaczniemy nasz spływ. Jest pięknie, a nasz przewodnik informuje nasz, że można pić wodę z tego górskiego strumyka przemieniającego się w rzekę. Robimy to.  Teraz płyniemy, przewodnik z przodu aby pokazywać nam najspokojniejszą drogę, żeby nikt nie wpadł w chaszcze. Płyniemy, nurt nie jest rwący, jest to raczej relaksacyjna wycieczka po rzece. Można leżeć na kole i podziwiać otaczającą nas przyrodę, prawdziwą tropikalną dżungle:) Po drodze mijamy kilkakrotnie lokalnych indian. Jest cicho i spokojnie, jedynie odgłosy zwierząt są słyszalne. Po około dwóch godzinach dopływamy do miejsca w którym rzeka wpływa do morza. Było warto. Palomino. Byłem tu drugim Polakiem;)









A to prawie wszyscy kompani, od lewej Hanes, Ayman, Axel. Z Aymanem najlepiej się dogaduję. Jest z Francji ale jego rodzice są Tunezyjczykami. Będziemy razem pracować.




Nie mogło zabraknąć akcentu zwierzęcego:) Świnka w przydrożnej kałuży.



Dopowiadając, Palomino jak wyczytałem w internecie to jedno z niewielu miejsc jeszcze nie skażonych zbytnio turystami. Dzięki czemu przypomina bardziej bezludną wyspę. Jest oddalone od Barranquilli o jakies 3,5 godziny jazdy autobusem. Niestety nasza podróż do Palomino trwała dłużej, bo autobus zatrzymywał się co pół godziny i stał tak przez pół godziny. Chyba chodziło głównie o to, że kierowca chciał zapełnić autobus, który przed naszym wejściem do niego miał mieć klimatyzację, która jednak nie była zbytnio w formie. Na tych przystankach wsiadali również liczni sprzedawcy z różnymi wiktualiami, empanady, czipsy, napoje i inne.



4 komentarze:

  1. w klapkach po dżungli? prawie jak boso przez świat, taki wstęp póki co ;)

    ps.czy maja tam też kozy w dżungli?
    pps. no to w końcu zjadłeś jakieś ryby?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak,rzeczywiście, zapomniałem wspomnieć o kozach. Co jakieś 10-15 minut można było zobaczyć jakąś koże nad rzeczką.

      Usuń
    2. mają wypas, dżungli nie przejedzą.

      Usuń
  2. Raj na ziemi, a jak jest tam jeszcze jakas kolumbijska nuta to juz w ogole pełeen chillout ;-) Czytam posty od poczatku i widze zmiane narracji na okazje podróży, fajny pomysł Adaś ;-)

    OdpowiedzUsuń