poniedziałek, 27 maja 2013

sen

Pakujemy się na motorówkę. Jest to motorówka jednego z miejscowych organizatorów wrażeń. Z miejsca zaproponował nam multum opcji, nurkowania z maską i rurką lekko pod powierzchnią, nurkowania z butlą tlenową, polowania wystrzeliwanym karpunem na ryby, oczywiście wraz z wachlarzem miejsc, czyli plaż.  Byliśmy ponownie w Parku Tayrona, tyle, że z drugiej strony w miejscowości Taganga. Małe miasteczko, raczej żyjące z turystów. Pare restauracji, hosteli i firm oferujących sprzęty do nurkowania itp. Pogoda jak zwykle piękna. Każdy z nas nakłada odpowiednią ilość kremu przeciwsłonecznego. No to płyniemy. Musimy okrążyć zatokę, pare wyrośniętych gór zwyczajnie z wody, aby dotrzeć do miejsca którego się kierujemy, czli plaży Concha. Plaża piękna, nie tak zaludniona. Po spędzonej tu relaksacyjnie godzinie, płyniemy dalej. Teraz do miejsca w którym będziemy nurkować z maskami, i polować. To miejsce jest blisko, 10 minut w motorówce i już jesteśmy pod jedną z gór. Nakładamy sprzęt i do wody. Nigdy wcześniej nie miałem okazji tego próbować. Nurkujemy zaledwie pod powierzchnią, ale widoki są imponujące. Wielkie skały obrośnięte niekiety podmorską roślinnością. Rybki pływające wokoło. Namiastka prawdziwego nurkowania z butlą tlenową. Naprawdę przyjemna rzecz:) Wracamy na motorówkę. Przewodnicy wręczają nam wystrzeliwane harpuny i tłumaczą jak z nich korzystać. Pare minut pływam i poluję. Czekam na większą rybę, żeby było łatwiej trafić. Jest! Widzę! Strzelam.... niestety pudło. Jedynie jeden z nas czyli Aymen upolował skromnych rozmiarów rybę. Jako jedynyz nas ma jakieś doświadczenie z tego typu oprzyrządowaniem. Będąc w Tunezji, wielokrotnie bawił się w te klocki z wujkiem, i to wystarczyło, by upolował rybę tylko jednym strzałem, brawo! Wracamy na plażę z której wyruszyliśmy. Nabieramy prędkości. Fale rozpryskują się o łódź, oglądam rozproszoną uderzeniami morską wodę, a w tle imponujących rozmiarów góry. Czy ja śnię? O takich rzeczach przecież się tylko słyszy od kogoś, gdzieś, więc to chyba sen:) Po powrocie do Tagangi idziemy do hostelu. Niezbędny prysznic. Jesteśmy zmęczeni i głodni. W restauracji przy samej plaży duży wybór ryb, kelnerka nawet przynosi nam ryby i możemy wybrać, na którą mamy ochotę. Wieczorem  fiesta. Zaopatrzamy się w Aguardiente, czyli Amisado, które jest produkowane tuż obok bo w Santa Marcie. Dzięki temu jest bardzo tanie, a równocześnie dobre. Siadamy na plaży. Dodatkową atrakcją jest Szisza, którą z Francji zabrał ze sobą Aymen. Osobiście nie jestem fanem szisz, choć tytoń Guayabowo-Mentolowy, ma ciekawy smak/ Po dłuższym czasie, gdy spożyliśmy nasz alkohol, i spaliliśmy sziszę, ruszamy na fiestę. Kręci się tu trochę obcokrajowców, więc nie wyróżniamy się tak bardzo. Impreza udana. Jedynie jedna z kompanek podróżny trochę źle się poczuła i poszła wcześniej do hostelu. Kolejnego dnia, po śniadaniu wyruszamy na najbliższą plażę Grande. Są dwie drogi, wodą, jedną z motorówek, bądź pieszo około 15 minut. Nasz przewodnik i zapewniacz rozrywek z poprzedniego dnia nas ostrzegał, że spacerowane tą drogą nie jest bezpieczne, i lepiej popłynąć łodźią. Można jednak dostrzec, że koleszka jest troche cwany i zawsze próbuje trochę naciągnąć turystów, nie sprawia wrażenie godnego zaufania. Ostrożne dopytywanie się o szczegóły sprawia, że się wkurza i mówi, że możemy robić co chcemy. Darwin, rodowity kolumbijczyk z Barranquilli, będący z nami na tym wypadzie, zapewnia nas, że wielokrotnie szedł tą ścieżką i nigdy nie słyszał, o żadnych niebezpiecznych sytuacjach. Dodatkowo jest nas sporo, bo 8 osób, w tym 5 chłopaków. Dziewczyny jednak, decydują się na skorzystanie z motorówki, a chłopacy idą pieszo. Było warto iść. można było podziwiać widoki, i droga nie była zbyt ciężka. Dotarliśmy na plażę, nie jest imponująca, ale zawsze to plaża. Po spędzeniu na niej około dwóch godzin, wracamy do Tagangi, a następnie bierzemy autobus do Santa Marty, aby wrócić do Barranquilli. Podróż jest dość sprawna, odległość to około 80-90 kilometrów, a drogi są w bardzo dobrym stanie. Dobry weekend.



Zdjęcie męskiej części grupy, od lewej, Aymen, Darwin(chłopak pracujący w AIESECu Barranquilla, Miły, pomocny. Hannes,ja, Cameron(chłopaczek ze stanów, dokładnie to z North Caroliny, tyle, że nie studiuje na tym uniwersytecie co studiował Michael Jordan, a na drugi w North .Carolinie.


Reszta niedawno przybyłych amerykańców. Od lewej Brianna z Atlanty. Raczej cicha i spokojna diewczyna, chyba trochę nieśmiała. Becca z okolic Nowego Jorku, spełnia typowe amerykańskie cechy. Jest dobrą dziewczyną, co typowe dla amerykańców w każdym zdaniu musi użyć zwrotu "like":) i ponownie Cameron.




Ktoś nie chciałby tak pomieszkać?



Takie kaktusy.
 a takie widoki.
 Jakiś pomnik goryla w Santa Marcie.
 To teraz pare przykładów popularnego tutaj Street Artu. Oba zdjęcia poniżej zostały zrobione w Santa Marcie. Prezentowani piraci, bo miasto raczej portowe.





Teraz zdjęcia z Barranquilli. Można zobaczyć sporo tego typu tworów. Codziennie jadąc autobusem widzę tego pełno i podoba mi się to.

 A tutaj popularny w Barranquilli obraz Mony Lisy. Można go zobaczyć w wielu miejscach w Barranquilli, jednakże, zawsze wprowadzone są pewne zmiany, np gdzie indziej jest w okularach:)



A tu grupa studentów wakacyjnego kursu dla studentów prawa. Jak widać Raczej starsi uczniowie. Bardzo sympatyczni, jednak ich poziom był raczej mizerny, niektórzy raczej nie okazywali oznak logicznego myślenia, czy jakiegokolwiek potencjału przyswojenia nowego języka, niektórzy jednak widać było, że się czegoś uczą:) Chwilami zachowywali się jak duże dzieci, albo wielokrotnie męczyli o przerwę  na kawę. Wakacyjne lekcje trwały przez trzy tygodnie z rzędu jedynie w soboty, jednak przez cały dzień.

środa, 15 maja 2013

Tayrona

Spotkanie było ustalone na godzinę 7.30 na stacji autobusowej Joe Arroyo. Adam przybył pierwszy. Zazwyczaj nie jest pierwszy na umówionych spotkaniach, jednakże mieszka najdalej i musiał mieć trochę zapasu w razie niespodziewanych wydarzeń, jak np. zbyt pełnego autobusu żeby wsiąśc, choć trzeba przyznać, że o tej godzinie raczej takie sytuacje się nie zdarzają. No dobrze, był pierwszy, z zapasem pół godziny, więc wybrał się do sklepu po wodę. Drugą osobą w umówionym miejscu rozpoczęcia wycieczki był Hanes. Dwudziestosześcioletni Niemiec, z dość mocno widocznym postępującym ubytkiem włosów na głowie, co sprawia, że wygląda na więcej lat. Przyodział jednak sympatyczny kapelusik wikliniany, który ukrywał jego ubytek. Dobry chłopak, raczej bez innych odznaczających go elemetów. Spokojny, inteligentny, wyważony. Zasłużył sobie parokrotnym pomysłowym radzeniem sobie z drobnymi problemami echnicznymi na ksywkę McHanes oraz Hanes Bond:) Kolejną osobą gotową na podróż była Joana. Joana jest z Portugalii, miła dziewczyna, wyluzowana, nie jest ani zbyt atrakcyjna, ani zbyt brzydka. Filigramowych rozmiarów. Nie stanowi dla niej problemu, że chłopacy czasem sobie żartują zwracając się do siebie "nigga" albo "bitch" Widocznie spodobało jej się tego typu przekomarzanie i sama włączyła się do zabawy.Jako czwarty przybył Aymen. Trochę późno, co dziwne bo mieszka najbliżej miejsca spotkania, ale usprawiedliwił się potrzebą pódejścia do bankomatu aby wypłacić pieniądze. W tym momencie Adam przypomniał sobie, że przybył wcześniej aby podejść pod mieszkanie Aymena i razem z nim pójść po pieniądze, trudno jest bez gotówki i niestety karta kredytowa niezbyt często jest pomocna, jedynie w lepszych restauracjach i supermarketach, w reszcie miejsc, nie. No to ruszają. Podjechali autobusem na bulwar Simona Bolivara, z którego wsiedli do autobusu wiozącego ich do Santa Marty. Miejsca służącego jako łącznik w podróży do innych miejsc.Po godzinie jazdy dotarli do Santa Marty, a po wyjściu z autobusu jak można było przypuszczać, ujrzeli czekających kierowców autobusów jadących do różnych miejsc. Dogadali się z jedym z nich, oczywiście ciutkę utargowali, więc cena jest ok., jadą dalej. O dziwo ta podróż była dla nich nieco bardziej szczęśliwa niż, poprzednia wycieczka do Palomino. Tym razem trafili na lepsze autobusy, które nie zatrzymywały się co pół godziny na pół godziny, więc cala droga została pokonana sprawniej. Po godzinie z Santa Marty mogli wysiąść w Tayronie. Bardzo starym parku krajobrazowym, z licznymi pięknymi plażami, campingami, gigantycznymi głazami oraz pięknym dzikim lasem, z równie pięknymi i bardzo ciężkimi do pokonania ścieżkami. Po wyjściu usiedli w przydrożnej restauracyjce, zjedli obiad, taki jak prawie wszędzie podają, ryż, patacones(czyli smażony w plastrach banan, smażony kurczak, lub inne mięso, oraz trochę sałatki. Po piosleniu się ruszyli do wejścia do Parku Tayrona. Ten park jest bardzo skrupulatnie strzeżony. Na wejściu najpierw trzeba odpowiedzieć na pare typowych pytań jednego typka z ochrony, który w tym czasie sprawdza twój cały bagaż. Szuka niebezpiecznych przedmiotów, narkotyków, oraz alkoholu, bo co warte podkreślenia, nie wolno wnosić alkoholu na teren parku! Trochę to dziwne i przesadzone ale cóż. Następnie kolejna budka w której trzeba podać do skopiowania swoje dokumenty i podpisać jakiś papierek. Oczzywiście jak na wszystko w Kolumbii trzeba swoje odczekać, gdyż nie spotkałem osoby, która w swojej pracy nie ruszała się jak mucha w smole, w sumie podobnie jest jeśli chodzi o chód po ulicach. W europejskich miastach mówi się, że turystów można łatwo zauważyć bo chodzą powoli i oglądają miasto, a tutaj chodzi każdy w tempie turysty, nigdy się nie śpieszy, jedynie na drodze w samochodzie. Ok wróćmy do naszych podróżników. Po przejściu przez niezbędne formalności aby móc łaskawie wejść do parku wsiedli do małego busiku, który miał ich podwieźć do miejsca od którego będą musieli iść sami.Wysiedli, otrzymali niezbędne rady którędy iść, aby dojść do konkretnego miejsca. Dzień wcześniej na imprezie urodzinowej Hanesa dostali od Guillerma dokładny opis jak wydostać się najprościej z Barranquilli do Santa Marty itd. oraz która plaża w Tayronie jest najbardziej godna odwiedzenia. Wskazał Cabo, plaża będąca najdalej od wysadzenia nas przez kierowce autobusu ale podobno warto. Ruszyliśmy ścieżką leśną, z poćzątku nie było tak źle, jednak jak to bywa im dalej w las.... ścieżka robiiła się bardziej wymagająca. Czasami polegała na chodzeniu po wielkich głazach pod górkę albo w dół, czasami na przejściu przez strumyczek, a kiedy indziej na spacerze po plaży Zdarzają się również końskie odchody, bo koń jest przez niektórych używany do poruszania się po owych ścieżkach.. Nie było lekko, tymbardziej przy ponad 30 stopniach i rażącym słońcu. Koszulka Adama była całkiem mokra, łyśinka Hanesa po zdjęciu kapelusza odbijałą światło, a Aymen najbardziej zdeterminowany nadawał całkiem szybkie tempo. Po mozolnej trzy godzinnej przeprawie, przeplatanej jednak pięknymi widokami dotarli do Campingu przed plażą do której ostatecznie smierzali czyli Cabo. Stwierdzili, że dalej nie ma sensu się męczyć, zawsze mogą następnego dnia z rana przejść się do Cabo. Zatrzymali się w Kampingu nad plażą Piscina(czyli basen) Zaoferowano im spanie na hamakach, nikt nie miał przeciwskazań, wszyscy byli raczej bardzo chętni aby spróbować. Spanie na hamakach jest raczej tanie jednak restauracja na tym kampingu była dosyć droga. Wieczór uprzyjemnili sobie kolacją i grą w karty, dla niektórych były to nowopoznane gry "uno" oraz Idiot (jak Idiota Fiodora Dostojewskiego, polecam, Dostojewski zawsze spoko) Na koniec wieczoru poszli na plażę, gdzie trwały różnorakie konwersacje z rozsianymi bogato gwiazdami na niebie w tle. Zaśnięcie w hamaku po tak wycieńczającej przeprawie przez las nie było dla żadnego z nich problemem. Obudzili się bardzo wcześnie bo już po 7, widocznie chamaki do długiego spania jednak nie są najlepsze. Po śniadaniu(oczywiście jajeczniczka) Wyruszyli w stronę Cabo. Ponownie musieli wrócić na niezbyt relaksacyjną drogę ale mieli w myśli to, że przecież to nic w porównaniu co przeszli dzień wcześniej. Minęli jedną inną plażę z campingiem, i dotarli do upragnionego miejsca, Droga zajęła około godzinę To co ujrzeli w zupełności spełniło ich oczekiwania. Piękne, czyste, plaże. Naokoło zalesione góry, a przy plaży góra z kamieni a na szczycie jakaś chatka. Do tego pogoda dodawała barw oraz uczucia radości i raju. Po wybawieniu się w odświeżającej wodzie położyli się na plaży i mogliby tak już zostać. Co do słońca trzeba przyznać, że za długo wyleżeć się nie dało i co jakiś czas trzeba było wskoczyć do wody aby uniknąć usmażenia. Wypoczywali tak do 14 i stwierdzili, że trzeba wyruszyć w drogę powrotną biorąc pod uwage, że droga na przystanek autobusowy zajmie im ok 4 godziny, a autobusem do Barranquilli około 3 godziny. Utworzyli plan, wedle którego aby się nie zmęczyć mieli zatrzymywać się na plażach po drodzę na odpoczynek i zebranie energii, a następnie kontynuować wycięczającą trasę. Było jeszcze ciężej niż dnia poprzedniego. Słońce grzało mocniej i mieli trochę więcej drogi jak na jeden raz. Po drodzę dwukrotnie skorzystali z kręcących się po ścieżkach sprzedawców lodów, oraz zrobili pare przystanków. Ostatecznie dotarli, głodni, spoceni i wymęczeni do miejsca z którego miał ich zabrać autobus. Spróbowali jedzenia w innej restauracji. O dziwo ta restauracja miała rybę, co skutkowało tym, że każdy z nich skusił się na rybę. Niestety spotkała ich nie miła sytuacja. Mianowicie, jak to z tym czekaniem bywa musieli trochę poczekać na autobus. Autobusy przejeżdżały dosyć często, niemniej, wszystie były pełne a autobus nawet się nie zatrzymywał!Ta sytuacja brała się z faktu że był to dzień świąteczny w Kolumbii i z pewnością wiecej ludzi wybrało się na małe wycieczki. Po prawie dwóch godzinach oczekiwania, wspólnie z kilkoma innymi międzynarodowymi turystami czekającymi na autobus porozmawiali z miejscowym kierowcą tych miejszych podwożących autobusów, i po ustaleniu ceny zawiózł ich do Santa Marty. Kiedy weszli do swoich domach ulżyło im, czuli się zmęczeni, spaleni słońcem, odwodnieni. Ale nie czuli się źle, było to uczucie satysfakcji, trochę jak po skończeniu dobrego, mocnego treningu, tyle, że z pięknymi widokami:), Trochę jak poczucie zadowolenia, radości, nie wiem, chyba tak?


















good?GOOOD!




 Internacjonalna ekipka.




Tutaj pare zdjęć z innej wycieczki, która odbyła się jakiś czas temu. Pojechaliśmy zobaczyć miejsce w Barranquilli w którym rzeka płynie obok morza. Wrażenie trochę jak na Helu. Dotarcie tam było nieco zabawne bo trzeba podjechać czymś na kształt pociągu, choć bardziej to wygląda jak wózek napędzany silnikiem do kosiarki. Jest bardzo powolny, ale wiezie. Następnie trzeba przejść ścieżką bardzo kamienistą i wyboistą. Niestety trochę nad tym ubolewam, bo władze miasta mogły by z tego zrobić atrakcję turystyczną. Wybudować pewnego rodzaju chodnik, promenadę w tym miejscu. Mają w tej okolicy świeże ryby zarówno z rzeki i morza więc tylko to wykorzystać otwierając restauracje i tworząc miejsce turystyczne. Nic w tym kierunku jednak nie robią, a ja głupi nie miałem pojęcia, zę czeka nas taka ciężka przeprawa założyłem japonki, co skutkowało lekkim zadrapaniem i zamęczeniem moich stóp. Mam nauczkę, teraz już wiem, że dokądkolwiek będę wyruszał na wycieczkę, zawsze założę buty.



Oczywiście proszę bardzo, element zwierzęcy, chyba najładniejszy dotychczas?







Silnik i kierowca, MOC!