piątek, 11 marca 2016

Dwa miesiące

Nim się zdążyłem obejrzeć, a tu już stuknął drugi miesiac w Kolumbii. Czas płynie szybko, gdy się go spędza intensywnie. Od półtora miesiąca jestem w Villavicencio i mogę stwierdzić, że mam się całkiem dobrze. Poznałem trochę to miasto, które w sumie mimo miastowego rozmiaru sprawia wrażenie bardziej miasteczka. Oprócz tego, jednego weekendu wybrałem się na małą wycieczkę do pobliskiej mieściny Acacias y na prawdziwą kolumbijską wieś.

 Od ostatniego wpisu introdukcyjnego moja sytuacja tutaj już się bardziej ustabilizowała. Od ponad miesiąca pracuję w szkole dzień w dzień (nie licząc dnia wolnego w tygodniu ze względu na strajk, czy spotkanie szkoły z rodzicami uczniów no i weekendy też są wolne). Przyzwyczaiłem się już do tej rutyny, i zacząłem doceniać piątkową błogość po pracowitym tygodniu.


Tutaj widok  ganku domku w którym mieszkam. Wygląda jak te naprzeciwko:)

W szkołach są dwie "jornady", takie jakby dwie zmiany szkolne. Część grup ma zajęcia wcześnie rano od 6 do 12, a druga zmiana zaczyna o 12.30 i trwa do 18.30.  Pracuję podczas tej drugiej zmiany. Rzecz jasna są wady i zalety obu zmian. Niełatwym zadaniem jest codzienne wstawanie o 5 rano, ale z drugiej strony po rannej zimanie ma się całe popołudnie wolne. Ja mogę pospać, więc tym samym położyć się później. W czasie pięciu godzin lekcyjnych jest tylko jedna półgodzinna przerwa.
Ciekawą sprawą jest to, że na koniec każdej lekcji nie dzwoni zwyczajny dzwonek jak w polskich szkołach, lecz o jej zakończeniu informuje różnego rodzaju muzyka puszczana z głośników. Może to być jakaś piosenka reggaeton, salsa, a zdażył się nawet utwór Chopina, ten sam co gra w niektórych domofonach:). Jak widać między jedną lekcją, a drugą nie ma czasu na oddech, tylko od razu do klasy pakuje się inna grupa rozszalałych i beztroskich młodych kolumbijczyków. Jeśli chodzi o ich zachowanie podczas lekcji to bywa różnie. Klasy są duże, ale generalnie zachowują się jak nastolatki na całym świecie. Niektórzy się buntują i nic nie chcą robić, inni chcą spać, ale zawsze są jacyś chętni do nauki, choć raczej w zdecydowanej mniejszości.




Obserwacje:
Villavicencio zdecydowanie nie urzeka swoimi walorami. Nie ma tu żadnych budynków w stylu architektury hiszpańskiej kolonizacji. Szukałem listy "rzeczy do zrobienia w Villavicencio i niestety jest dosyć uboga. Znajduje się na niej m.in. kilka parków. Udałem się do jednego w czołówce listy i przyznam, że się zawiodłem. Parque de Los Fundadores okazał się małym skrawkiem zielonego terenu pomiędzy dwoma obwodnicami. Przebywanie w parku kojarzy mi się z ciszą i spokojem, zieloną florą itp. Tymczasem w tym parku panował hałas pędzących z obu stron parku samochodów i ciężarówek. W samym parku były palmy i pare innych drzew, ścieżka, plac zabaw i w samym środku sztuczny staw ze swego rodzaju konstrukcją metalową w środku. Najbardziej podobały mi się jedynie ławki zrobione na wzór zwierząt.




Relatywnie często na ulicach dochodzi do wypadków. Często ofiarami są motocykliści, których jest na drogach bardzo dużo. Generalnie kierowcy są bardzo brawurowi i mało ostrożni. Tutaj zdjęcie jednego wypadku pod hotelem z grupką gapiów.



Z atrakcji z listy odwiedziłem również kilkakrotnie plac główny miasta z katedrą, która jest dosyć skromnych rozmiarów, ale jest jakby troche stylizowana na budownictwo kolonizacyjne. W centrum tego placu stoi potężne drzewo, a wokół niego ławki, sprzedawcy lodów, soków itp. Oraz miejsce do grania w szachy, gdzie z Jay'em skusiliśmy się na partyjkę.


Jest jeszcze jedno miejsce do któego chcę się udać w mieście i może być jednym z najlepszych akcji turystycznych. Chodzi mi o zoo, w którym z pewnością będę mógł zobaczyć ciekawe zwierzęta. Niektóre z nich pewnie nie będę potrafił nazwać.

Samo miasto jest zanieczyszczone. Powietrze od spalin jest ciężkie, w niektórych miejscach poza centrum nie ma chodnika i idzie się po piachu i kamieniach. Można też dostrzeć sporo śmieci wyrzucanych przez przechodniów, czy kierowców. Mimo wszystkich złych stron i wad tego miejsca czuję się tutaj dobrze, Cały czas poznaję nowych ludzi, staram się wykonywać moje obowiązki odpowiedzialnie i korzystać z tego czasu jak najlepiej.

Są tu też oczywiście miejsca do zabawy nocną porą. W dzielnicy "7 de agosto" na jednej z ulic o obu jej stronach znajduje się multum barów, dyskotek itp. Z tego co słyszałem na obrzerzach miasta jest słynna, ogromna dyskoteka, ale jako, że nie jestem specjalnie dyskotekowym typem, to nie szczególnie mnie tam ciągnie.

Z obserwacji społeczeństwa trzeba podkreślić kilka ważnych spraw. Jedną z nich są wszędobylskie dzieci mające dzieci. Co jakiś czas jak poznaję jakieś młode dziewczyny w wieku między 18-25 lat, większośc z nich ma dzieci. Nie byłoby w tym nic strasznego jeśli nie fakt, że większość z tych dzieci nie ma ojca. To znaczy ma, ale praktycznie jest nieobecny w ich życiu. Na osiedlu zamkniętym w którym mieszkam poznałem jędną sąsiadkę, która ma 17 lat i ma dwuletnią córkę. Co więcej chłopak z którym zaszła w ciążę prawie w tym samym czasie zrobił też dziecko innej małolatce. Jest to sympatyczna dziewczyna ale ciężko nie powiedzieć, że jest ślepa, gdy mimo tego wszystkiego dalej spotyka się od czasu do czasu z tym również małolatem i spotykają się głównie na seks.
Innym elementem wpływającym na tą liczebność małoletnich mam jest prawo, według którego wiekiem w którym osoba jest "uprawniona" do uprawiania seksu jest 16 lat. Nie wiem czy tym dzieciom brakuje edukacji na temat protekcji, czy opieki rodziców, ale przeraża poziom nieodpowiedzialności wśród tych młodzieńców. Wiąże się to też z pewnymi elementami mentalności latynoskiej, ale to już temat na dłuższy wywód.

Nawiązując już do edukacji, generalnie nie jest łatwo. Po liceum gdy ktoś chce studiować musi zapłacić sporo pieniędzy za czesne, a np. w takim Villavicencio, gdzie znajdują sie uniwersytety nie można oczekiwać dobrego poziomu studiów. Opróćz tego oferuje bardzo ubogi wybór kierunków, prawie w ogóle nie ma kierunków humanistycznych. Gdy ktoś chce studiować coś co naprawdę go interesuje, to musi się udać na przykład do Bogoty, co wiąże się z większymi wydatkami, tak za studia jak i za samo życie w wielkim mieście.Nie jest łatwo.

Kolejnym problemem jest wyzysk pracowników. Gdy mieszkałem jeszcze w hotelu rozmawiałem o tym z pracującymi w recepcji dziewczynami. Oczywiście obie młode dziewczyny miały dzieci, jedna na szczęscie z mężem u boku. Pracowały bardzo dużo godzin. Przychodziły powiedzmy o 20 wieczór i kończyły o 8 rano. Spędzały czas w ciągu dnia odpoczywając i odsypiając, a o 20 ponownie wracały do pracy. W dodatku nie miały dni wolnych. A za taką wycieńczajączą harówkę w nocy dostawały miesięcznie niecały 1000 zł.Co więcej ich szefowa była strasznie wymagająca i upierdliwą zołzą. Czepiała się ich nawet za to, że wpuściły nas za bar żebyśmy zrobili sobie sok z owoców przy użyciu kuchennego sprzętu.

Trzeba również przyznać, że zdecydowana większośc żyjącach tutaj ludzi ma małomiasteczkową mentalność. Jest to związane również z ich kulturą i pozycją rodziny w ich życiu. Celem życia jest klasyczne założenie rodziny, praca za wystarczające na życie pieniądze, mieszkanie/ dom i już. Im wcześniej tym lepiej. Mało ludzi tutaj myśli o czymś więcej, marzy o bardziej odważnych rzeczach., lecz na szczęscie i tacy się znajdują.
Szukałem jakichś miejsc z ludźmi z bardziej otwartą głową i trafiłem na wydarzenie o nazwie "Cuentería”. Poszedłem na placyk przy kawiarni gdzie miało się odbyć to spotkanie. Nie wiedziałem dokładnie czego się spodziewać. Nazwa pochodzi od „cuento” - opowiadanie, czyli „cuentería” to coś jak opowiadadztwo. Jak się okazało jest to dosyć luźno związane z opowiadaniami w typie literackim. Wygląda to bardziej jak kabaret/stand up. Jedna osoba wychodzi na przód i siada na stołku barowym, skąd zaczyna opowiadać jakąś historyjkę. Przeważnie z zabawnym rozwiązaniem. Oprócz tego było też dwóch magików, którzy pokazywali sztuczki z kartami. Generalnie przyjemne wyjście i postaram się pójśc na kolejne spotkanie tej grupy. Poznałem też parę osób, które zabrały mnie do jednego baru rockowego z koncertem na żywo, a następnie do klubu w stylu reggae/ska i innych rasta wyluzowanych rytmów. Podobało mi się bardziej niż dyskoteki z 7 de agosto.

Wycieczka:










Acacías oddalone jest o 45 minut drogi od Villavicencio. Można się tam udać taxi-vanem, które mają swój przystanek w jednym miejscu. Po przybyciu spotkaliśmy się z Ligią (wcześniej poznaną nauczycielką, która tam mieszka i pracuje), jej dwoma koleżankami z pracy, oraz jej synem.Udaliśmy się na spacer w stronę rzeki gdzie mieliśmy zamiar się wykąpać. Po drodze otaczał nas intensywny hałas cykad, które cykały strasznie głośno. Mineliśmy parę razy tak ważne w regionie Meta konie, czy inne zwierzęta, a potem zażyliśmy odświeżającej kąpieli w kamienistej rzece.

Po dłuższej kąpieli udaliśmy się z powrotem do Acacías gdzie przebywaliśmy w domu Ligii. Udaliśmy się na zakupy na obiad, który miał być przygotowany przez Jay'a. Po obiedzie poszliśmy na mały spacer po okolicy. Po południu planowany był nas wyjazd z miasta w kierunku domku na wsi rodziców Ligii. Podróż trwała około 40 minut i tyle wystarczyło byśmy znaleźli się w zupełnie innym otoczeniu. Stepy, pojedyncze działki ze zwierzyną, gdzieniegdzie palmy, oraz co jakiś czas rafinerie. Od wejścia na teren działki czuć było wieś. Otoczyły nas skaczące psy, a wokół pałętały się koty, kury, kaczki, czy kozy. Za płotem u sąsiada widać było zwierzynę większej wagi typu krowy, czy bawoły. Szczególnie ucieszył mnie widok hamaków w cieniu za domem:)







Szybko nastał wieczór i przygotowaliśmy ognisko na którym piekliśmy parówki, co trochę gryzło z moimi doświadczeniami ogniskowymi z porządnymi polskimi kiełbasami na kija. Tak nam przyjemnie mijął wieczór siedząc wokół ogniska.



Następnego dnia nie mieliśmy specjalnie żadnych planów. Po śniadaniu relaksowaliśmy się, rozmawialiśmy, czy graliśmy z Santiago (synem Ligii) w piłkę. Później zaczeły się przygotowania do gotowania klasycznego kolumbijskiego dania „sancocho”. Nie wiedziałem dokładnie co to było i miałem okazję zobaczyć cały proces na własne oczy. Najpirw należy zabić kurę. Następnie oskubać ze skóry. Za obie czynności odpowiedzialna była mama Ligii. Następnie w wielkim garze na ognisku zaczęto gotować różne warzywa (ziemniaki, yuka, kukurydza, słone banany oraz ryż) wraz z częściami kurczaka. Po jakimś czasie gotowania wyjmuje się kurczaka i piecze na grillu nad ogniskiem. Cały proces jest dosyć długotrwały. Przygotowanie tego dania zajęło około 3 godziny, ale trzeba też przyznać, że nikomu nie było śpieszno. Na obiad przybył również brat taty Ligii.
Sam obiad w książkowy sposób rozpoczyna zupa, czyli wlaściwie rosół. Potem czas na drugie danie czyli kurczak, ryż i warzywa. Kolumbijski obiad nie byłby rzecz jasna sobą bez, szczególnie dla mnie ważnej, salsa de ají do dodania smaku. Ciekawostką był jeden talerz na którym znajdowały się jakby resztki po kurze. Jej łapki, gardziel itp. Spróbowałem troche gadła ale sama konsystencja odrzucała, a smak był równie nieprzyjemny.







Po obiedzie prowadziłem rozmowę z ojcem i wujkiem Ligii. Są to doświadczenii życiowo ludzie i rozmawialiśmy na różne poważne tematy. Dużo mi powiedzieli o problemach z którymi się borykają, które związane były z sytuacją polityczną kraju. Nie chcę się w to zagłębiać, lecz generalnie jest to troche patowa sytuacja bez dobrego wyjścia.




Zbliża się przerwa wielkanocna i chcę wybrać sie na jakąś wycieczkę w tym czasie. Jeszcze nie wiem gdzie dokładnie, ale gdzieś się udam:)