piątek, 1 kwietnia 2016

Wielkanocne wakacje

Vacaciones - Semana Santa

Wyruszyłem po godzinie 16. Aby udać się w bardziej odległe rejony Kolumbii musiałem się dostać do Bogoty, gdyż z Villavicencio autobusy jeżdża jedynie do pobliskich w tym regionie miejscowości. Droga do Bogoty trwa około 3-4 godziny w zależności od korków w samej Bogocie. Ciekawym aspektem takiej pozornie krótkiej podróży jest diametralna zmiana klimatu, która następuje podczas tej drogi. Villavicencio, miasto upalne, gdzie każdego dnia temperatura przekracza 30 stopni w ciągu dnia, a w nocy spada do około 20 stopni. Bogota klimat zdecydowanie chłodniejszy. W tym molochu w Andach w ciągu dnia może być 20-kilka stopni, a w nocy nawet poniżej 10. Gdy dotarłem do Bogoty od razu poczułem chłód i musiałem narzucić coś cieplejszego na podkoszulek, który miałem na sobie, gdy opuściłem "el LLano".
Autobus z Villavicencio wyruszył o godzinie 17, o 21 byłem już na Dworcu Autobusowym w Bogocie, gdzie miałem się spotkać z kompanem mojej podróży Dennisem, którego poznałem podczas dwóch tygodnii orientacji w programie na początku stycznia. Szybko odnaleźliśmy się na terminalu autobusowym i rozpoczęliśmy poszukiwanie biletów autobusowych do Armenii.


Każdy tego typu czas "wakacyjny" w  Kolumbii oznacza znaczne nasilenie ilości osób podróżujących. Z tego względu wcale nie było takim łatwym zadaniem zakupienie biletów na autobus dobrej agencji autobusowej. Nie spotkamy tutaj niczego w stylu PKS. Na terminalu znajduje się multum  okienek różnych firm transportowych do których trzeba się ustawić w kolejce po bilet. Nie ma tu również rozkładów jazdy. Agencje transportowe mają przygotowane autobusy na mniej więcej wskazane godziny, ale jest to bardziej uwarunkowane ilością pasażerów. Gdy autobus ma wykupioną wystarczającą ilość biletów przez pasażerów, aby go zapełnić, wtedy może odjechać.
Po konsultacji, z paroma ludźmi przed wyjazdem, na temat firm transportowych wiedziałem, które należą do bardziej komfortowych i lepiej zorganizowanych. Niestety przy okienkach do tych autobusów albo była strasznie długa kolejka, albo już nie było wolnych biletów. Znaleźliśmy inną agencję, która wyświetlała nasz cel naszej podróży jakim była Armenia. Zakupiliśmy bilety bez problemu po 55 000 pesos,  co równa się około 66 zł. Nie musieliśmy długo czekać na podstawienie auobusu, a w międzyczasie poszliśmy na ciepłą zupę w jednej z dworcowych restauracji.


 Autobus nie był najlepszego typu. Raczej miał już za sobą kilkanaście lat funkcjonowania, a swoją przestrzennością nie zapewniał łatwego zapadnięcia w sen. Opuściliśmy dworzec autobusowy o godzinie 22.30 i około godziny 6-7 powinniśmy już być w Armenii, o czym zapewnił mnie kierowca przed wyruszeniem w drogę.

Podróż była spokojna, acz niewygodna, więc sen raczej nie nadchodził. O godzinie 2 stanęliśmy w miejscu na jednej z dróg, która  z obu stron była otoczona lasami. Słychać była jak kierowca próbował wrzucić bieg i ruszyć dalej, autobus stał jednak dalej w miejscu.  Kierowca wziął parę narzędzi i położył się na drodze pod skrzynią biegów próbując naprawić awarię. Jedyne co udało mu się  osiągnąć to możliwośc jazdy na pierwszym biegu. W taki sposób z prędkością 10 kilometrów na godzinę dojechaliśmy do pobliskiego sklepu przydrożnego gdzie ponownie się zatrzymaliśmy. Do najbliższego miasta - Ibagué brakowało jedynie 5 kilometrów. Zdenerowani pasażerowie autobusu zaczęli wydzwaniać do różnych osób.To do swoich rodzin informując ich o zaistniałym problemie, to próbując dodzwonić się do owej firmy transportowej z której usług korzystaliśmy. Niektórzy dzwonili również do funkcjonującej w Kolumbii Policji Transportowej.
Czas płynął a wyglądało na to że wszystkie wykonywane przez pasażerów telefony na nic się nie zdały.
Na całe szczęście był przydrożny sklepik. Usiedliśmy sobie przy stolikach, kilkoro z nas kupiło po piwie w puszcze, inni empanady i tak sobie siedzieliśmy rozmawiając spokojnie, aby nie myśleć o naszej niefartownej sytuacji. Wyglądało na to, że kompania autobusowa niespecjalnie poczuwała się do odpowiedzialności aby pomóc nam w tym problemie. Ktoś powiedział, że wyślą autobus z Bogoty. Takie rozwiązanie nam nic nie dawało, bo i tak autobus przybyłby do naszego punktu za dobrych pare godzin.

Około 9 rano, wykończeni, wkurzeni (niektórzy mówili "esto es el colmo!!!" - "To już jest szczyt!!!") brakiem rozwiązania kilkoro pasażerów udało się do policjantów, aby spróbować szukać pomocy. Policjanci na motorach okazali się pomocni. Doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy już tak blisko dworca w Ibagué to możemy tam jakoś się dostać i starać się rozwiązać sytuację bezpośrednio z firmą transportową. Policjanci zaczęli zatrzymywać autobusy udające się na terminal autobusowy w Ibagué i grupkami wsiadaliśmy do tych autobusów. Gdy dotarliśmy na dworzec było już około godziny 10. Na terminalu pasażerowie zaczęli tłumaczyć sytuację pani w okienku, która nie wydawała się zbytnio pomocna, ani kompetentna do znalezienia rozwiązania. Ponownie policjanci służyli pomocą i wspólnie z nimi ustalono, że firma musi nam podstawić nowy autobus, który nas zawiezie do naszego celu podróży. Oczekując na autobus podpisaliśmy listę pasażerów i otrzymaliśmy nawet Coca Colę jako napój, choć niektórzy z nas oczekiwali jakiejś opcji śniadaniowej, a nawet zwrotu pieniędzy za bilet. Po jakimś czasie w końcu dotarł nasz nowy autobus i mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.

Wyjechaliśmy z Ibagué około godziny 12, a ztego co mi mówiono do Armenii powinniśmy dojechać w mniej więcej 3 godziny. W podstawionym autobusie było więcej mięjsca i nawet udało mi się trochę zdrzemnąć przez ten odcinek. Przebudziłem się zdziwiony, że stoimy w miejscu. Jak się okazało byliśmy już blisko naszego celu, lecz wybiła godzina lunch'owa i kierowca zatrzymał się na obiad...

W końcu po blisko 24-godzinnej podróży dotarłem do Armenii. Ta długa i ciężka podróż dałą nam szansę na poznanie nowych ludzi z autobusu. Niektórzy byli bardzo mili i ciekawie się z nimi rozmawiało, jak np. z Jose, który jest pilotem samolotów rządowych dla agencji w stylu FBI w Kolumbii:).

Byliśmy wykończeni i jedyne o czym teraz marzyliśmy to znaleźć tani nocleg i położyć się spać. Pojechaliśmy taksówką do centrum miasta i weszliśmy do pierwszego hotelu, który się trafił. Był to zwyczajny kolumbijski hotel o raczej niskim standardzie. Zapytałem o pokój z dwoma łóżkami i cena, którą pani z recepcji podała była niższa niż przewidywałem, więc zdecydowaliśmy się zostać w tym hotelu. Mieliśmy pokój z dwoma dużymi łóżkami, łazienką z prysznicem (dosyć obskórnym) i telewizorem. Udaliśmy się jedynie coś zjeść i na krótki spacer po mieście, a następnie wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać.



Tego samego dnia skontaktowała się ze mną jedna z dziewczyn również pracujących w programie, która dowiedziałą się, że udajemy się do "Eje cafetero", czyli "Osi kawowej". Znajdowały się w Pereirze i następnego dnia chciały wybrać się do Salento, które leży obok Doliny Cocora słynącej z najwyższych palm na świecie. Te miejsca również należały do mojego planu, więc zdecydowaliśmy się spotkać w Salento następnego dnia i wspólnie wyruszyć na górską ścieżkę palmową.

Rano już na dworcu zjedliśmy śniadanie i od razu złapaliśmy transport busikiem do Salento, który nas tam dowiózł w około godzinę.



Salento to obecnie bardzo popularne wśród turystów miejsce. Jest zwane najstarszym miasteczkiem w regionie Quindío. Położone jest pomiędzy górami, które pokrywają tereny osi kawy. Miasteczko zamieszkuje około 5000 ludzi, ale podczas wakacji 90% ludzi na ilicach to turyści. Miejsce wygląda przez to na bardzo żywiołowe, a wszystkie hotele i hostele są zapełnione. Spacerując po uliczkach można oglądać liczne kolorowe balkony i okna w stylu architektury kolonizacyjne. Jest to bardzo przyjemne miejsce, lecz przez natłok turystów troche traci swój lokalny urok.








Jedną z atrakcji w mieście jest Mirador (czyli punkt widokowy) z którego można podziwiać otaczające Salento góry.






Najważniejszym aspektem Salento jest jego bliskośc do Doliny Cocora. Salento jest punktem wyruszania na ścieżki trekkingowe w dolinie w której można również podziwiać najwyższe palmy na świecie, które sięgają nawet 60 metrów.

Aby dostać się z Salento do Doliny Cocora najlpszym transportem są Jeep'y Willy. Podobnie jak z autobusami kierowca czeka aż zbierze się wystarczająco ludzi by wypełnić Jeep, łącznie z miejscami na stojąco na tyle pojazdu. Te miejsca są najlepsze, bo dostarczają najlepszych widoków i największej frajdy podczas jazdy i parokrotnie (nie tylko w Salento) miałem okazje właśnie to miejsce zająć.


Jeep zawozi nas do punktuw dolinie z którego zaczyna się trekking. Są różne ścieżki do wyboru i wybraliśmy chyba najdłuższą i najcieższą z nich. Po przejściu wązką dróżką po gęsto zaleionych górach około półtorej godziny zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest nie tak. Dziewczyny, które były z nami wyczerpały już energię wspinaczkową i zdecydowały się zawrócić. Wraz z Dennisem poszliśmy dalej jeszcze trudniejszą i bardziej stromą ścieżką. W pewnym punkcie spotkaliśmy innych turystów z którymi próbowaliśmy rostrzynąć dokąd właściwie ta ścieżka górka nas prowadzi. Mimo, że niektórzy mówili, że droga jest jeszcze trudniejsza niż dotychczas, a do punktu widokowego trzeba iść przynajmniej kolejną godzinę, nie miałem zamiaru zawracać i zdecydowałem, że będziemy iść dalej.Dennis zostawał trochę w tyle igdy dotarłem do najwyższego punktu musiałem na niego trochę poczekać. Widok nie był tak przejrzysty, gdyż zasłaniały go liczne drzewa za którymi wyłaniał się malowniczy krajobraz doliny.
                                                                           Willy








Następnie dotarliśmy na trawiastą łąke gdzie zrobiliśmy przerwę na odpoczynek i podziwianie otaczającego nas krajobrazu.




Z tego punktu ścieżka prowadziła już w dół, co dało nam trochę ulgi. Schodząc spotkaliśmy innych turystów którzy również kierowali się do Doliny Cocora, gdzie można podziwiać ogromne palmy. Po drodze trafił się jeszcze jeden punkt widokowy nad doliną, gdzie turyści różnych narodowości mieli okazję porobić zdjęcia.



Po kolejnej chwili spaceru w dół dotarliśmy w końcu do miejsca, które widziałem wcześniej jedynie na zdjęciach. Trawiasta dolina z rozsianymi palmami o niesamowitej wysokości z górami w tle zapierała dech w piersiach. Położyliśmy się na miękkiej trawie by przez jakiś czas kontemplować otaczające nas "palemki".









Następnie wróciliśmy do wejścia do parku  i złapaliśmy jeep'a na drogę powrotną do Salento. Poznaliśmy miłą dziewczynę z Holandii, która podróżuje od dłuższego czasu po Południowej Ameryce i stojąc na tyle samochodu, pełni satysfakcji po męczącym, lecz zdecydowanie wartym wysiłku trekkingu.

Mimo, że z tego co nam mówiono , w Salento nie ma już żadnych wolnych pokojów bez rezerwacji w pierwszym hostelu do którego weszliśmy znalazł się wolny pokój. Minusem było to, że był to pokój z jednym dużym łóżkiem. Zdecydowaliśmy się jednak przetrwać tą noc zostając w tym pokoju.

Wieczorem kupiliśmy butelkę brandy i siedzieliśmy relaksując się na placu głównym, który był zapełniony przez turystów. W pewnym momenci zjawił się zespół grający przyjemne dźwięki cumbii i innych rytmów kolumbijskich. Niestety po jakimś czasie przybyła policja informująca muzyków, że nie mogą tutaj grać gdzyż robią zbyt dużo hałasu. Było to dla mnie absurdem, gdyż wokół placu znajdowało się kilka barów, które grały muzykę z głośników, która była o wiele głośniejsza niż grającego spokojnie zespołu.
Na całe szczęście muzycy poinformowali słuchających, że przenoszą się do pewnej kawiarni w pobliżu i zapraszają tam wszystkich chętnych do słuchania.
W drodze do kawiarni poznaliśmy dwie dziewczyny, jedną z Izraela i drugą z Argentyny, które podróżowały po Iberoameryce i poznały się w którymś punkcie.





Kolejnego dnia moim celem było udanie się do jednej z farm z plantacją kawy, które znajdują się w pobliżu Salento. Przed podróżą znalazłem w internecie informacje na temat pewnej organicznej farmy kawy, a spotkane dziewczyny właśnie tę farmę odwiedziły i bardzo ją polecały.

Po śniadaniu udaliśmy się w drogę kierującą do plantacji kawy. Musieliśmy iść około godziny po kamienistej drodze, aby tam dotrzeć. Zmęczony dnia poprzedniego po wspinaczce założyłem tego dnia japonki, co jednak nie okazało się dobrym pomysłem.

Podczas tego długiego spaceru co jakiś czas można było podziwiać piękny krajobraz.


W końcu dotarliśmy do naszego celu, którym była "Finca Don Elías". Jest to mała organiczna farma kawy w której nie stosuje się żadnych chemikaliów, czy nawozów. Wszystko jest robione naturalnie i z dbałością o tradycje kawiarskie.


Na farmie spotkaliśmy dwie dziewczyny (Niemka i Szwajcarka), które również czekały na "tour" po plantacji. Oprowadzał nas syn właściciela i założyciela finci - Johnny:).
Tour rozpoczęliśmy od samej plantacji gdzie John pokazał nam krzaki na których rośnie kawa i wytłumaczył cały cykl uprawy tych krzewów i typy kawy. Następnie tyłumaczył nam okresy zbioru itd. oraz opowiadał również o innych roślinach rosnących na tej małej plantacji. Podkreślał, że tutaj nic się nie marnuje, wszystko zostaje wykorzystane.
                                                                                   Kawa

                                                                       Kawa na krzaku

                                                                 Ananas na krzaku


                                                                             Lubię na boso




                                  Maszyna do oddzielania wierzchniej skóry z ziaren kawy

                                                                         Suszarnia


                       
                                                              Opalanie ziaren kawy



                                                                 Mielenie kawy

                                                               Kawa mmm...
                                                                      Kawa i stopy





Po wizycie na plantacji tłumaczył nam i pokazywał krok po kroku jak następuje przeróbka kawy i przygotowanie każdego ziarnia.

Po całym tourze poczęstował nas mocną kawą, co było uwieńczeniem tej wizyty.

Do Salento wróciliśmy ponownie na tyle jeep'a.:)

Nasza wizyta w Salento dobiegła końca i mieliśmy zamiar udać się do innego malowniczego miasteczka o nazwie Filandia (mój kompan aż do końca podróży myślał, że to Finlandia:).

Dotrzeć tam nie było łątwym zadaniem. Nie było autobusików jadących prosto do Filandii z Salento. Należało udać się do innego pobliskiego miasta, lub wysiąść na obwodnicy gdzie była możliwość złapania autobusu jadącego w tamtym kierunku, tę opcję wybraliśmy.
Wysiedliśmy na obwodnicy wśród pędzących samochodów. Znajdował się tam przystanek, lecz nie oznaczało to, że każdy autobus się zatrzyma. Należało na niego najpierw machnąć dając znak, że chce się wsiąść. Staliśmy na tym przystanku już jakiś czas a wszystkie autobusy kierowały się do innych miejsc niż Filandia. W końcu ujrzałem na przodzie jednego z pędzących autobusów nasz cel i machałem do niego, lecz się nie zatrzymał. To samo stało się jakieś pół godziny później... Zaczęło się ściemniać i nie chcieliśmy dłużej czekać na drodze na autobus i zdecydowaliśmy wsiąść w autobus do Pereiry, która nie była w planach.

Generalnie to jest najlepszy element podróżowania samodzielnie z plecakiem. Nie ma ustalonego planu, czy rozkładu jazdy, lecz podróżujący jest wolny do podejmowania decyzji.

Po dotarciu do Pereiry otrzymaliśmy w informacji wizytówkę hostelu do którego się udaliśmy. Wieczorem poszliśmy coś zjeśc i na spacer do centrum, gdzie przyczepił się do nas pewien sprzedawca uliczny. Pokazał nam drogę na główny plac i opowiadał nam sporo o swoim życiu i błędach, które w nim popełnił. Żył przez 12 lat w Stanach Zjednoczonych, jednak z różnych powodów został deportowany, a jego żona Meksykanka wraz z dziećmi zostali w USA. Użalał się trochę nad swoim losem i podkreślał, że nigdy nie spadł tak nisko by sprzedawać gumy do żucia na ulicy, ale jest honorowym człowiekiem i musi sobie jakoś radziś. Po dłuższym spacerze wróciliśmy do hostelu.
                                                                  Hamaki mnie uszczęśliwiają


              "                 Tak pięknie jest wiedzieć, że istniejesz" Mario Benedetti


                                                    Plaza de Simon Bolivar en Pereira



Na następny dzień właściwie nie mieliśmy sprecyzowanego planu. Jak się przekonaliśmy już wcześniej w Armenii miasta tego regionu mają nieszczególnie sporo interesujących rzeczy do zaoferowania, a wszystkie atrakcje znajdują się poza miastami.W hostelu zaczerpnąłem informacji od recepcionisty i zdecydowałem, że najlepszym pomysłem będzie odwiedzenie Termales de Santa Rosa, o których już wcześniej coś wyczytałem. Aby tam się dostać najpierw trzeba było się przetransportować autobusem do miasteczka Santa Rosa. Co ciekawe na przystanku autobusowym spotkaliśmy trzech koordynatorów z naszego programu, którzy jechali w tym kierunku. W Santa Rosa nie zastaliśmy długo i po krótkim spacerze trafiliśmy ponownie na jeep'y Willy's, które przewoziły ludzi pod same termy. Z przyjemnością kolejny raz tą półgodzinną przejażdżkę pokonaliśmy na tyle jeep'a.



Bilet do term kosztował 40-kilka złotych. Już po wejściu czuć było świeże powietrze i słychać szum strumyku płynącego nieopodal. Po krótkiej dodze w górę ujrzeliśmy pierwsze małe wodospadziki, a następnie ten największy złożony z kilku poziomów. Pod tym wodospadem znajdowało się kilka basenów termalnych z gorącą wodą i fontannami. Co warte podkreślenia w tym miejscu już nie widziało się zbytnio obcokrajowców, dlatego wyróżnialiśmy się troche na tle relaksujących się w termach kolumbijczyków.














Kąpiel ropocząłem od wejścia pod wodospad. Następnie udałem się do term w których spędziliśmy dłuższy czas relaksując się.

Już całkowicie rozluźnieni i wyleczeni z bólu mięśni nóg po ciężkiej wpinaczce w Valle de Cocora wróciliśmy autobusem do Santa Rosy, gdzie mieliśmy szczęście i po wyjściu z autobusu momentalnie trafiliśmy na kolejny jadący do Armenii, skąd chcieliśmy złapać transport do Filandii.

W Armenii posililiśmy się zupą i byliśmy gotowi do kolejnej podróży.

Do Filandii dotarliśmy późnym popołudniem i od samego wjazdu widać było, że większość drzwi i okien odznacza się najróżniejszymi kolorami. Widać było również, że jest tu dużo turystów i będzie trudno znaleźć nocleg. Po spytaniu w dwóch hostelach, gdzie nie było wolnych łóżek, trafiliśmy do kolejnego gdzie były dwa łóżka, jednak w oddzielnych pokojach. Jedno z nich w indywidualnym pokoju z dużym łóżkiem, drugie w pokoju z trzema łóżkami. Zdecydowaliśmy się rozdzielić i podzielić sumę za dwa pokoje na dwa by było uczciwie. Hostel był bardzo przyjemny, a właściciele bardzo mili. Wieczorem poszliśmy na plac z poznanym w hostelu Hektorem z Bogoty, gdzie usiedliśmy w jednym z barów.
















                                                           Con chica en vestido paisa:)




                                                                       Arroz a la Marinera


                                                                   Fiebre amarilla

Kolejnego dnia właściwie nie mieliśmy planów. Sam czułem się ukontentowany, że właściwie zobaczyłem i odwiedziłem wszystkie miejsca, które planowałem, a nawet więcej, gdyż term nie planowałem.
W Filandii właściwie 90 procent okiennic i drzwi, czy balkonów są pomalowane. Przyjemnie było chodzić po tym malowniczych uliczkach. Na obiad udało nam się trafić do restauracji z rybami i owocami morza, po czym wybraliśmy się do baro-kawiarni na głównym placu, aby obejrzeć mecz reprezentacji Kolumbii przeciwko Boliwii, Mecze reprezentacyjne to tutaj prawdziwe święto, które jest bardzo widoczne na ulicach, gdyż większość ludzi nosi koszulkę reprezentacji.
Sam mecz był bardzo ciekawy i zakończył się wynikiem 3-2 dla Kolumbii, która strzeliła zwycięski gol w ostatniej minucie meczu.

Po meczu poszliśmy zabrać nasze plecaki z hostelu i następnie udaliśmy się na przystanek autobusowy, by rozpocząć drogę powrotną do domów. W Armenii zakupiliśmy bilety autobusowe do Bogoty już z innej firmy autobusowej i przestrzennym autobusem o dobrym standardzie wyruszyliśmy w długą, nocną trasę. Dojechaliśmy do Bogoty wcześniej niż nam sięwydawało i już o 2 marzliśmy na dworcu. Niestety, w środku nocy nie jeżdżą żadne autobusy i musieliśmy czekać prawie do godziny 6 rano na ostatni autobus. Przed 10 byłem z powrotem w Villavicencio, w moim "domu".

Chciałem wróćić w piątek, aby móc bez problemu celebrować wielkanocne TriduumPaschalne. Wielkanoc w Kolumbii to nie jest szczególnie obchodzone święto. Tak, kościoły organizują procesje itp. ale jeśli chodzi o same tradycje to nie ma tutaj żadnych. Traktują ten czas bardziej jak zwyczajne wakacje. Ci co mają pieniądze wyjeżdżają w podróż, ci co nie, odpoczywają w domu. Brakowało mi celebrowania Wielkanocy ze święconką w sobotę i świątecznym śniadaniem w gronie rodzinnym w Niedzielę Zmartwychwstania. By mieć chociaż jakiś element polskiej Wielkanocy przygotowałem sobie, na niedzielne śniadanie, sałatkę warzywną i jajka z majonezem.

Ciężko po tak intensywnym podróżniczo tygodniu, gdy każdego dnia byłem w innym miejscu wrócić do rutyny pracy w szkole, ale po paru dniach już jest w porządku.

Z innych informacji:
- W szkole świętowany był dzień Dziewczyny i dzień Chłopa. Na dzień Chłopaka przyszła grupa osób, które tańczyły i również jeden "wokalista", który wykonywał covery popularnych tutaj kawałków. Zdziwiłem się, gdy dzieciaki po jego "koncercie" poszły prosić o autografy.

Na jednej ze mszy w kościele przez okno wskoczył wielki konik polny. Wylądował na ramieniu  męzszyczny będącego przede mną. Facet strząsnął go z ramienia a konik wylądował przy nodze gościa koło mnie. Sąsiad bez wachania go zdepnął.

                                                             Biedulek zabity w kościele

-nie przedłużam kontraktu z programem w którym pracuję na drugi semestr do Listopada. Gdybym to zrobił, musiałbym zostać w tej samej szkole, w tym samym mieście, a nie chcę tego robić. Na początku programu, powiedziano mi, że jeśli chcę przedłużyć kontrakt, będę mógł zmienić miasto, niemniej, wygląda na to, że zmieniono pewne reguły i tak nie jest.
Na pewno zostanę tutaj do końcówki Czerwca, kiedy kończy się semestr i zaczynają wakacje. Myślę, że przed końcem semestru będę się starał znaleźć jakąś pracę, ale póki co nic pewnego. Czas pokaże.

Pozdrowienia z gorącej Kolumbii.

Adam Sz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz