Od ostatniego wpisu introdukcyjnego moja sytuacja tutaj już się bardziej ustabilizowała. Od ponad miesiąca pracuję w szkole dzień w dzień (nie licząc dnia wolnego w tygodniu ze względu na strajk, czy spotkanie szkoły z rodzicami uczniów no i weekendy też są wolne). Przyzwyczaiłem się już do tej rutyny, i zacząłem doceniać piątkową błogość po pracowitym tygodniu.
Tutaj widok ganku domku w którym mieszkam. Wygląda jak te naprzeciwko:)
W szkołach są dwie "jornady", takie jakby dwie zmiany szkolne. Część grup ma zajęcia wcześnie rano od 6 do 12, a druga zmiana zaczyna o 12.30 i trwa do 18.30. Pracuję podczas tej drugiej zmiany. Rzecz jasna są wady i zalety obu zmian. Niełatwym zadaniem jest codzienne wstawanie o 5 rano, ale z drugiej strony po rannej zimanie ma się całe popołudnie wolne. Ja mogę pospać, więc tym samym położyć się później. W czasie pięciu godzin lekcyjnych jest tylko jedna półgodzinna przerwa.
Ciekawą sprawą jest to, że na koniec każdej lekcji nie dzwoni zwyczajny dzwonek jak w polskich szkołach, lecz o jej zakończeniu informuje różnego rodzaju muzyka puszczana z głośników. Może to być jakaś piosenka reggaeton, salsa, a zdażył się nawet utwór Chopina, ten sam co gra w niektórych domofonach:). Jak widać między jedną lekcją, a drugą nie ma czasu na oddech, tylko od razu do klasy pakuje się inna grupa rozszalałych i beztroskich młodych kolumbijczyków. Jeśli chodzi o ich zachowanie podczas lekcji to bywa różnie. Klasy są duże, ale generalnie zachowują się jak nastolatki na całym świecie. Niektórzy się buntują i nic nie chcą robić, inni chcą spać, ale zawsze są jacyś chętni do nauki, choć raczej w zdecydowanej mniejszości.
Obserwacje:
Villavicencio zdecydowanie nie urzeka
swoimi walorami. Nie ma tu żadnych budynków w stylu architektury
hiszpańskiej kolonizacji. Szukałem listy "rzeczy do zrobienia
w Villavicencio i niestety jest dosyć uboga. Znajduje się na niej
m.in. kilka parków. Udałem się do jednego w czołówce listy i
przyznam, że się zawiodłem. Parque de Los Fundadores okazał się
małym skrawkiem zielonego terenu pomiędzy dwoma obwodnicami.
Przebywanie w parku kojarzy mi się z ciszą i spokojem, zieloną
florą itp. Tymczasem w tym parku panował hałas pędzących z obu
stron parku samochodów i ciężarówek. W samym parku były palmy i
pare innych drzew, ścieżka, plac zabaw i w samym środku sztuczny
staw ze swego rodzaju konstrukcją metalową w środku. Najbardziej
podobały mi się jedynie ławki zrobione na wzór zwierząt.
Relatywnie często na ulicach dochodzi do wypadków. Często ofiarami są motocykliści, których jest na drogach bardzo dużo. Generalnie kierowcy są bardzo brawurowi i mało ostrożni. Tutaj zdjęcie jednego wypadku pod hotelem z grupką gapiów.
Z atrakcji z listy odwiedziłem również
kilkakrotnie plac główny miasta z katedrą, która jest dosyć
skromnych rozmiarów, ale jest jakby troche stylizowana na
budownictwo kolonizacyjne. W centrum tego placu stoi potężne
drzewo, a wokół niego ławki, sprzedawcy lodów, soków itp. Oraz
miejsce do grania w szachy, gdzie z Jay'em skusiliśmy się na
partyjkę.
Jest jeszcze jedno miejsce do któego
chcę się udać w mieście i może być jednym z najlepszych akcji
turystycznych. Chodzi mi o zoo, w którym z pewnością będę mógł
zobaczyć ciekawe zwierzęta. Niektóre z nich pewnie nie będę
potrafił nazwać.
Samo miasto jest zanieczyszczone.
Powietrze od spalin jest ciężkie, w niektórych miejscach poza
centrum nie ma chodnika i idzie się po piachu i kamieniach. Można
też dostrzeć sporo śmieci wyrzucanych przez przechodniów, czy
kierowców. Mimo wszystkich złych stron i wad tego miejsca czuję
się tutaj dobrze, Cały czas poznaję nowych ludzi, staram się
wykonywać moje obowiązki odpowiedzialnie i korzystać z tego czasu
jak najlepiej.
Są tu też oczywiście miejsca do
zabawy nocną porą. W dzielnicy "7 de agosto" na jednej z
ulic o obu jej stronach znajduje się multum barów, dyskotek itp. Z
tego co słyszałem na obrzerzach miasta jest słynna, ogromna
dyskoteka, ale jako, że nie jestem specjalnie dyskotekowym typem, to
nie szczególnie mnie tam ciągnie.
Z obserwacji społeczeństwa trzeba
podkreślić kilka ważnych spraw. Jedną z nich są wszędobylskie
dzieci mające dzieci. Co jakiś czas jak poznaję jakieś młode
dziewczyny w wieku między 18-25 lat, większośc z nich ma dzieci.
Nie byłoby w tym nic strasznego jeśli nie fakt, że większość z
tych dzieci nie ma ojca. To znaczy ma, ale praktycznie jest nieobecny
w ich życiu. Na osiedlu zamkniętym w którym mieszkam poznałem
jędną sąsiadkę, która ma 17 lat i ma dwuletnią córkę. Co
więcej chłopak z którym zaszła w ciążę prawie w tym samym
czasie zrobił też dziecko innej małolatce. Jest to sympatyczna
dziewczyna ale ciężko nie powiedzieć, że jest ślepa, gdy mimo
tego wszystkiego dalej spotyka się od czasu do czasu z tym również
małolatem i spotykają się głównie na seks.
Innym elementem wpływającym na tą
liczebność małoletnich mam jest prawo, według którego wiekiem w
którym osoba jest "uprawniona" do uprawiania seksu jest 16 lat. Nie
wiem czy tym dzieciom brakuje edukacji na temat protekcji, czy opieki
rodziców, ale przeraża poziom nieodpowiedzialności wśród tych
młodzieńców. Wiąże się to też z pewnymi elementami mentalności
latynoskiej, ale to już temat na dłuższy wywód.
Nawiązując już do edukacji,
generalnie nie jest łatwo. Po liceum gdy ktoś chce studiować musi
zapłacić sporo pieniędzy za czesne, a np. w takim Villavicencio,
gdzie znajdują sie uniwersytety nie można oczekiwać dobrego
poziomu studiów. Opróćz tego oferuje bardzo ubogi wybór
kierunków, prawie w ogóle nie ma kierunków humanistycznych. Gdy
ktoś chce studiować coś co naprawdę go interesuje, to musi się
udać na przykład do Bogoty, co wiąże się z większymi wydatkami,
tak za studia jak i za samo życie w wielkim mieście.Nie jest łatwo.
Kolejnym problemem jest wyzysk
pracowników. Gdy mieszkałem jeszcze w hotelu rozmawiałem o tym z
pracującymi w recepcji dziewczynami. Oczywiście obie młode
dziewczyny miały dzieci, jedna na szczęscie z mężem u boku.
Pracowały bardzo dużo godzin. Przychodziły powiedzmy o 20 wieczór
i kończyły o 8 rano. Spędzały czas w ciągu dnia odpoczywając i
odsypiając, a o 20 ponownie wracały do pracy. W dodatku nie miały
dni wolnych. A za taką wycieńczajączą harówkę w nocy dostawały
miesięcznie niecały 1000 zł.Co więcej ich szefowa była
strasznie wymagająca i upierdliwą zołzą. Czepiała się ich nawet
za to, że wpuściły nas za bar żebyśmy zrobili sobie sok z owoców
przy użyciu kuchennego sprzętu.
Trzeba również przyznać, że
zdecydowana większośc żyjącach tutaj ludzi ma małomiasteczkową
mentalność. Jest to związane również z ich kulturą i pozycją
rodziny w ich życiu. Celem życia jest klasyczne założenie
rodziny, praca za wystarczające na życie pieniądze, mieszkanie/
dom i już. Im wcześniej tym lepiej. Mało ludzi tutaj myśli o
czymś więcej, marzy o bardziej odważnych rzeczach., lecz na
szczęscie i tacy się znajdują.
Szukałem jakichś miejsc z ludźmi z
bardziej otwartą głową i trafiłem na wydarzenie o nazwie
"Cuentería”.
Poszedłem na placyk przy kawiarni gdzie miało się odbyć to
spotkanie. Nie wiedziałem dokładnie czego się spodziewać. Nazwa
pochodzi od „cuento” - opowiadanie, czyli „cuentería”
to coś jak opowiadadztwo. Jak się okazało
jest to dosyć luźno związane z opowiadaniami w typie literackim.
Wygląda to bardziej jak kabaret/stand up. Jedna osoba wychodzi na
przód i siada na stołku barowym, skąd zaczyna opowiadać jakąś
historyjkę. Przeważnie z zabawnym rozwiązaniem. Oprócz tego było
też dwóch magików, którzy pokazywali sztuczki z kartami.
Generalnie przyjemne wyjście i postaram się pójśc na kolejne
spotkanie tej grupy. Poznałem też parę osób, które zabrały mnie
do jednego baru rockowego z koncertem na żywo, a następnie do klubu
w stylu reggae/ska i innych rasta wyluzowanych rytmów. Podobało mi
się bardziej niż dyskoteki z 7 de agosto.
Wycieczka:
Acacías
oddalone jest o 45 minut drogi od Villavicencio. Można się tam udać
taxi-vanem, które mają swój przystanek w jednym miejscu. Po
przybyciu spotkaliśmy się z Ligią (wcześniej poznaną
nauczycielką, która tam mieszka i pracuje), jej dwoma koleżankami
z pracy, oraz jej synem.Udaliśmy się na spacer w stronę rzeki
gdzie mieliśmy zamiar się wykąpać. Po drodze otaczał nas
intensywny hałas cykad, które cykały strasznie głośno. Mineliśmy
parę razy tak ważne w regionie Meta konie, czy inne zwierzęta, a
potem zażyliśmy odświeżającej kąpieli w kamienistej rzece.
Po dłuższej
kąpieli udaliśmy się z powrotem do Acacías
gdzie przebywaliśmy w domu Ligii. Udaliśmy
się na zakupy na obiad, który miał być przygotowany przez Jay'a.
Po obiedzie poszliśmy na mały spacer po okolicy. Po południu
planowany był nas wyjazd z miasta w kierunku domku na wsi rodziców
Ligii. Podróż trwała około 40 minut i tyle wystarczyło byśmy
znaleźli się w zupełnie innym otoczeniu. Stepy, pojedyncze działki
ze zwierzyną, gdzieniegdzie palmy, oraz co jakiś czas rafinerie. Od
wejścia na teren działki czuć było wieś. Otoczyły nas skaczące
psy, a wokół pałętały się koty, kury, kaczki, czy kozy. Za
płotem u sąsiada widać było zwierzynę większej wagi typu krowy,
czy bawoły. Szczególnie ucieszył mnie widok hamaków w cieniu za
domem:)
Szybko nastał
wieczór i przygotowaliśmy ognisko na którym piekliśmy parówki,
co trochę gryzło z moimi doświadczeniami ogniskowymi z porządnymi
polskimi kiełbasami na kija. Tak nam
przyjemnie mijął wieczór siedząc wokół ogniska.
Następnego dnia nie
mieliśmy specjalnie żadnych planów. Po śniadaniu relaksowaliśmy
się, rozmawialiśmy, czy graliśmy z Santiago (synem Ligii) w piłkę.
Później zaczeły się przygotowania do gotowania klasycznego
kolumbijskiego dania „sancocho”. Nie wiedziałem dokładnie co to
było i miałem okazję zobaczyć cały proces na własne oczy.
Najpirw należy zabić kurę. Następnie oskubać ze skóry. Za obie
czynności odpowiedzialna była mama Ligii. Następnie w wielkim
garze na ognisku zaczęto gotować różne warzywa (ziemniaki, yuka,
kukurydza, słone banany oraz ryż) wraz z częściami kurczaka. Po
jakimś czasie gotowania wyjmuje się kurczaka i piecze na grillu nad
ogniskiem. Cały proces jest dosyć długotrwały. Przygotowanie tego
dania zajęło około 3 godziny, ale trzeba też przyznać, że
nikomu nie było śpieszno. Na obiad przybył również brat taty
Ligii.
Sam obiad w
książkowy sposób rozpoczyna zupa, czyli wlaściwie rosół. Potem
czas na drugie danie czyli kurczak, ryż i warzywa. Kolumbijski obiad
nie byłby rzecz jasna sobą bez, szczególnie dla mnie ważnej,
salsa de ají do
dodania smaku. Ciekawostką był jeden talerz na którym znajdowały
się jakby resztki po kurze. Jej łapki, gardziel itp. Spróbowałem
troche gadła ale sama konsystencja odrzucała, a smak był równie
nieprzyjemny.
Po obiedzie prowadziłem
rozmowę z ojcem i wujkiem Ligii. Są to doświadczenii życiowo
ludzie i rozmawialiśmy na różne poważne tematy. Dużo mi
powiedzieli o problemach z którymi się borykają, które związane
były z sytuacją polityczną kraju. Nie chcę się w to zagłębiać,
lecz generalnie jest to troche patowa sytuacja bez dobrego wyjścia.